Pomysł odwiedzenia Zanzibaru chodził za nami już od kilku lat. W tym roku nasi kursanci Ewa i Paweł, mieszkający od dłuższego czasu właśnie na Zanzibarze ostatecznie nas do tego zmotywowali:) Przyjechali do nas na kurs we wrześniu kiedy na Helu wiało i padało, powiedzieli dwa zdania o słońcu i palmach i w październiku już szukaliśmy biletów na rajską wyspę;)

Jako że miejsce okazało się jednym z najlepszych pod względem kite’owym w jakim mieliśmy okazję pływać postanowiliśmy napisać ten oto krótki recenzjo-poradnik :)

Kiedy lecieć?

Najlepszym pod względem wiatrowym okresem jest koniec grudnia – koniec marca oraz lipiec – październik. Podczas naszej zimy na Zanzibarze wieje Kaskasi, wiatr z kierunku NE o sile 14-20 węzłów, który w Paje, lokalnej mecce kitesurfingowej, wieje SIDE-ON. Z kolei w „nasze” lato na wyspie wieje Kuzi, mocniejszy wiatr również wchodzący SIDE-ON.

My nasz urlop zaplanowaliśmy na pierwszą połowę stycznia. I faktycznie wszystko się zgadzało, poza siłą wiatru. Było kilka dni kiedy na pewno wiało ponad 20 węzłów;) A wiało codziennie, można powiedzieć że od rana do wieczora, jedyną rzeczą na którą musieliśmy zwracać uwagę były pływy, ale o tym później :)

Jak lecieć?

Nasza ekipa wyjazdowa liczyła 7 osób i bilety kupowaliśmy stosunkowo późno – na ok. 1,5msc przed wyjazdem. Najlepszą opcją jaką wtedy udało nam się znaleźć był lot Emirates z Warszawy do Dubaju i dalej z Dubaju do Dar el Saalam (Tanzania). Za tą opcję płaciliśmy 2080zł/os w dwie strony. Nie była to najszybsza opcja, ponieważ w obie strony mieliśmy kilkugodzinny postój w Dubaju, co nam jednak nie przeszkadzało – od listopada można sobie wyjść z lotniska i podziwiać wszechobecny przepych bez konieczności kupowania wizy. Dużym plusem Emirates było również to, że po raz pierwszy nie dopłacaliśmy za przewóz sprzętu sportowego! Nawet quiver z deskami mogliśmy nadać jak normalny bagaż rejestrowany, jedyny wymóg to musiał mieć max 30kg (względy BHP) oraz musieliśmy owy bagaż zgłosić wcześniej przez infolinię. Kupując lot Emirates warto też nastawić się na płatność zwykłą kartą VISA (tylko w ten sposób można uniknąć bardzo wysokich prowizji)

Musieliśmy się jeszcze dostać z Dar na wyspę. Można to zrobić na dwa sposoby: katamaran (35$/os i 2h podróży) lub lokalną linią lotniczą (75$ i 30min). Jako że najpóźniejszy prom wypływał o 15.30 a my lądowaliśmy o 15 musieliśmy wybrać droższą opcję (w Dar nie ma nic ciekawego do zwiedzania i szkoda nam było tracić dzień na nocowanie w tym mieście) Lokalne linie z których korzystaliśmy i możemy śmiało polecić to PrecisionAir. Czy na prom czy na samolot bilety można zakupić przez internet (bardzo wskazane).

Inną opcją którą również rozważaliśmy był lot EasyJet z Brukseli bezpośrednio na Zanzibar w świetnej cenie ok. 1600zł, niestety za późno się zdecydowaliśmy.

Pozostałe wydatki związane z podróżą to transfery taksówką (ok 5-10$ za osobę) oraz wiza do Tanzanii (50$ płatne na lotnisku)Na lotnisku sprawdzane były żółte książeczki szczepień (Żółta Febra). Wszyscy je posiadaliśmy i nie znamy konsekwencji braku szczepionki, ale na wszelki wypadek warto ją uwzględnić w kosztach podróży – 170zł. My szczepiliśmy się jeszcze dodatkowo na dur brzuszny i żółtaczkę typu b.

IMG_0752

Prawie cała ekipa :)

Prawie cała ekipa :)

Gdzie mieszkać?

Zdecydowanie jak najbliżej Paje:)

Jako że zakwaterowania dla naszej siódemki szukaliśmy dość późno niestety wszystkie opcje pobytu przy spocie były zarezerwowane. Ewie i Pawłowi udało się dla nas znaleźć wolne pokoje w miejscowości oddalonej o ok 6km – Jambiani, co też było dobrą opcją.

Z tego co się orientowaliśmy miejsce w pokoju można znaleźć już za 20-25$ za osobę, wszystko oczywiście zależy od standardu. My za fajne bungalowy z podłogą (co niekoniecznie zawsze jest w standardzie;)) oraz śniadaniami płaciliśmy 35$ za osobę za noc. Hotel nazywa się Seconda Stella a Destra, jest prowadzony przez Włochów i to co zdecydowanie wyróżnia go spośród innych na wyspie jest to, że poza ośmiornicą czy kalmarem możemy tu zjeść typową włoską pizzę;)

O spocie:

Spot… spot… ach ten spot:)

Wystarczy spojrzeć na zdjęcia:) Lazurowa ciepła woda, biały piasek, mnóstwo miejsca dla każdego. W samym Paje funkcjonuje kilka szkół z zapleczem sanitarnym, sklepem z najpotrzebniejszymi rzeczami oraz, jak w przypadku Paje by Kite, restauracją z basenem.

Przy samej plaży stoi zawsze kilka łódek, które nie stanowią jednak większego zagrożenia dla pływających. Spot należy do bezpiecznych, dno jest piaszczyste, pozbawione większych niebezpieczeństw (chociaż jednemu członkowi naszej ekipy udało się namierzyć stopą jeżowca;)

Co 6 godzin zmienia się poziom wody. Różnica pomiędzy najniższym, a najwyższym poziomem wody to nawet 3 metry. Woda dosłownie znika/przybywa w oczach! Przy pełnym odpływie do wody trzeba przewędrować z latawcem nawet 300-400 metrów, woda jest wtedy bardzo płytka i płaska. Gdy woda przychodzi robi się lekko czopowato i dość głęboko. Zdecydowanie najfajniesze godziny to te, kiedy woda ucieka, mamy wtedy idealnie płaski i płytki akwen :)

Pływy można sprawdzić między innymi tu: http://tides.mobilegeographics.com/calendar/year/7156.html

Co poza kitesurfingiem?

Cały czas czekaliśmy na dzień bez wiatru, aby nie było nam szkoda pływania i żeby udać się łodzią dhow na snorkling. „Niestety” taki dzień nie nastąpił i ominęło nas nurkowanie z rurkami;) Następnym razem;)

Udało nam się natomiast wybrać na całodniową, skondensowaną wycieczkę 4 w 1 (tego dnia też wiało, ale tu musieliśmy złożyć rezerwację kilka dni wcześniej;) Wynajęliśmy busa i Paweł zabrał nas do Jozani Forest, czyli rezerwatu gdzie między innymi można zobaczyć małpy, na farmę przypraw (Zanzibar słynie ze swojej wanilii, cynamonu, goździków itd.), popłynęliśmy również na Prison Island, wysepkę z wielkimi żółwiami lądowymi wielbiącymi szpinak oraz przeszliśmy wzdłuż i wszerz Stone Town. Co poniektórzy z nas wykorzystali tę okazję kontaktu z cywilizacją i „zaliczyli” miejscowego lekarza w celu opatrzenia mniejszych i większych ran;) Miałam utrzymywać, że wszystkie uszkodzenia powstały podczas heroicznych walk z falami, a nie podczas zakrapianych imprez, więc tego będę się trzymać;))

Tym samym możemy tu polecić pana lekarza, hindusa, przyjmującego w w Stone Town (chociaż ceny z kosmosu, dobrze że jest ubezpieczenie) oraz świetną restaurację w której oczekiwaliśmy na poszkodowanych – 6 Degrees South (rewelacyjne jedzenie!)

No właśnie, jedzenie… Poza kitesurfingiem zdecydowaną zaletą Zanzibaru jest dobra kuchnia. Na wszystkich fanów owoców morza czekają świeże kalmary, ośmiornice, krewetki, langusty, homary… oraz wyczekane przez Mateusza G. homary kapciowe;) Wszystko to w fajnych cenach.

Jako że mi akurat te wszystkie wodne gadgety średnio odpowiadają zostały mi równie pyszne świeże owoce oraz pizza od włocha;) Z restauracji na pewno możemy polecić Coco Beach i Blue Oyster w Jambiani przy samej plaży.

Zanzibar oferuje również całkiem bogate życie nocne:) Na nas największe wrażenie wywarło Full Moon Party, czyli impreza organizowana co miesiąc w pełnię księżyca. Ale praktycznie codziennie coś się dzieje i każdą noc można spędzić przy muzyce, z drinkiem w ręku, depcząc po ciepłym piasku:)

Zanzibar zdecydowanie stał się jednym z naszych ulubionych miejsc na kite’a i już myślimy o kolejnym wypadzie:)

Za nieocenioną pomoc i organizację na miejscu dziękujemy naszym kursantom Paweł Skowerski i Ewa Skowerska z SuperSafari.pl – bez nich nie poznalibyśmy Zanzibaru z tej mało dostępnej turystom strony :) Czekamy na Was w Jastarni!